Nazywam się Andrzej Marzec, jestem facetem w średnim wieku, wychowującym
nastoletnią córkę, dwa kocury i do niedawna szczura Luisa, zanim w pewien
sobotni listopadowy poranek nie odkryłem, że odszedł on za tęczowy most.
Strach przed bolesnym syndromem pustej ogromnej klatki sprawił, że
zdecydowałem się na przygarnięcie porzuconego freciego chłopaka. Brak
doświadczenia w opiece nad tymi zwierzętami nie stanowił wówczas dla mnie
istotnej przeszkody. Uważam, że wszystko jest prędzej czy później do
opanowania. Ale po kolei.
W dniu pogrzebu Luisa, kiedy kondukt żałobny, złożony ze mnie i córki, sunął
po leśnych ścieżkach w poszukiwaniu odpowiedniego miejsca na spoczynek dla
naszego przyjaciela, zadzwoniła Tamara.
- Jak się czujecie? – spytała z przejęciem w głosie.
- Nieco lepiej, pogodzeni z zaistniałym faktem – wcale nie byłem pogodzony,
miałem pretensje do natury, że szczury żyją tak krótko, ale co miałem jęczeć.
- Słuchaj, może to nieodpowiedni moment, ale zaryzykuję. Pomyśl o fretce.
Ten zwierzak wniesie wam wiele radości do domu, zobaczysz! One są wyjątkowe,
nie pożałujesz!
Słowa przyjaciółki siedziały mi w głowie przez ponad pół dnia, kiedy bez
celu kręciliśmy się po centrum miasta, odwlekając powrót do domu. A gdy siedząc
w metrze przeczytałem ogłoszenie z prośbą o adopcję porzuconej fretki,
wiedziałem już, że nie ma nieodpowiednich momentów.
Późnym wieczorem jechaliśmy z córką na podwiedeńską wieś po nowego członka
naszej rodziny. Oddający nam siedmiomiesiecznego chłopaka nie zapytał nawet o
nowy jego adres. Z widoczną ulgą pozbywał się problemu, na który podobno skazał go jeszcze ktoś inny. Wyjął zwierzę z pudełka po kociej karmie i wrzucił do
przywiezionego przez nas kontenerka. Życzył miłego weekendu, po czym szybko się
oddalił.
- Gdyby nie fakt, w jakich okolicznościach i kondycji trafiły do nas koty,
zdziwiłby mnie ten brak odpowiedzialności – szepnęła córka, łypiąc na szybko
oddalającą się w świetle latarni postać. – Ciekawe, czy puściłby się biegiem,
gdybym go teraz zawołała.
- Nie jest najgorzej. Przynajmniej nie porzucił go gdzieś w lesie –
podniosłem kontenerek na wysokość twarzy i spojrzałem w smutne oczy
przestraszonego stworka. – Będzie dobrze, chłopie – powiedziałem nieco zbyt
głośno, zastanawiając się jednocześnie, czy zwracam się do fretki, czy do
siebie.
- Jak go nazwiemy? – zapytała córka w drodze powrotnej. – En face
przypomina mi dziadka Wieśka, to może Wiesiu?
Parsknąłem przed siebie upitym właśnie napojem, po czym wybuchnęliśmy
gromkim śmiechem.
- Frodo. Chciałbym go nazwać Frodo, co ty na to? – wbiłem wzrok w jej
roześmianą jeszcze buzię.
- Frodo Wiesław Marzec! – odpowiedziała uroczystym tonem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz