poniedziałek, 15 lutego 2021

Dzień dobry fretko

 

Nazywam się Andrzej Marzec, jestem facetem w średnim wieku, wychowującym nastoletnią córkę, dwa kocury i do niedawna szczura Luisa, zanim w pewien sobotni listopadowy poranek nie odkryłem, że odszedł on za tęczowy most.

Strach przed bolesnym syndromem pustej ogromnej klatki sprawił, że zdecydowałem się na przygarnięcie porzuconego freciego chłopaka. Brak doświadczenia w opiece nad tymi zwierzętami nie stanowił wówczas dla mnie istotnej przeszkody. Uważam, że wszystko jest prędzej czy później do opanowania. Ale po kolei.

W dniu pogrzebu Luisa, kiedy kondukt żałobny, złożony ze mnie i córki, sunął po leśnych ścieżkach w poszukiwaniu odpowiedniego miejsca na spoczynek dla naszego przyjaciela, zadzwoniła Tamara.

- Jak się czujecie? – spytała z przejęciem w głosie.

- Nieco lepiej, pogodzeni z zaistniałym faktem – wcale nie byłem pogodzony, miałem pretensje do natury, że szczury żyją tak krótko, ale co miałem jęczeć.

- Słuchaj, może to nieodpowiedni moment, ale zaryzykuję. Pomyśl o fretce. Ten zwierzak wniesie wam wiele radości do domu, zobaczysz! One są wyjątkowe, nie pożałujesz!

Słowa przyjaciółki siedziały mi w głowie przez ponad pół dnia, kiedy bez celu kręciliśmy się po centrum miasta, odwlekając powrót do domu. A gdy siedząc w metrze przeczytałem ogłoszenie z prośbą o adopcję porzuconej fretki, wiedziałem już, że nie ma nieodpowiednich momentów.

Późnym wieczorem jechaliśmy z córką na podwiedeńską wieś po nowego członka naszej rodziny. Oddający nam siedmiomiesiecznego chłopaka nie zapytał nawet o nowy jego adres. Z widoczną ulgą pozbywał się problemu, na który podobno skazał go jeszcze ktoś inny. Wyjął zwierzę z pudełka po kociej karmie i wrzucił do przywiezionego przez nas kontenerka. Życzył miłego weekendu, po czym szybko się oddalił.

- Gdyby nie fakt, w jakich okolicznościach i kondycji trafiły do nas koty, zdziwiłby mnie ten brak odpowiedzialności – szepnęła córka, łypiąc na szybko oddalającą się w świetle latarni postać. – Ciekawe, czy puściłby się biegiem, gdybym go teraz zawołała.

- Nie jest najgorzej. Przynajmniej nie porzucił go gdzieś w lesie – podniosłem kontenerek na wysokość twarzy i spojrzałem w smutne oczy przestraszonego stworka. – Będzie dobrze, chłopie – powiedziałem nieco zbyt głośno, zastanawiając się jednocześnie, czy zwracam się do fretki, czy do siebie.

- Jak go nazwiemy? – zapytała córka w drodze powrotnej. – En face przypomina mi dziadka Wieśka, to może Wiesiu?

Parsknąłem przed siebie upitym właśnie napojem, po czym wybuchnęliśmy gromkim śmiechem.

- Frodo. Chciałbym go nazwać Frodo, co ty na to? – wbiłem wzrok w jej roześmianą jeszcze buzię.

- Frodo Wiesław Marzec! – odpowiedziała uroczystym tonem.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

24. Urodzony chirurg

- Co tam dobrego kroisz? - babcia zajrzała mi przez ramię.  - To dla Froda. - O, cielęcinka. Pewnie jeszcze zadnia - powiedziała z przekąsem...