- Dzisiaj wielki
dzień, biorę Froda na spacer – wyrecytowałem tak, by córce nie umknęło ani
jedno słowo. Trochę się ostatnio zniechęciła do spacerów ze zwierzakami. Przede
wszystkim przez obciachowe zachowanie kotów, wyginających się w pałąki i
ciągnących w krzaki albo na drzewa. No i przez maltańczyka babci. Gnojek łamie
się przy największym tłumie gapiów. Najchętniej na przystanku tramwajowym.
Sprzątanie tego pod obstrzałem kilku par oczu, to robota nie dla nastolatków.
- O! Muszę to
zobaczyć! – poderwała się i rzuciła do ściągania plecaka z szafy. – Ja go
niosę! – noszenie fretki po
siedmiokilowych kocurach musi być frajdą. Ucieszyłem się, że młoda oderwie się na trochę od komputera i zaczerpnie świeżego powietrza.
Kompletnie ubrany, czekałem przy drzwich wejściowych z Frodem w plecaku i rosnącym
zniecierpliwieniem. Ileż można się ubierać?
- Ileż można się
ubierać? – wyrzuciłem to z siebie.
- Jeszcze bluzka!
- A nie czapka?
To ty dopiero zaczynasz! – nałożyłem plecak z coraz bardziej wiercącym się
zwierzem. – Wezmę śmieci i poczekam na dole! – nie cierpię wybierania się jak
sójka za morze.
- Dawaj,
wyciągamy go już teraz – niecierpliwiła się córka na ulicy.
- Nie, w parku!
- Teraz!
Zobaczymy, jak się zachowuje w ustronnym miejscu, a nie tam, przy ludziach. –
nalegała i trudno było nie przyznać jej racji. Podczas ostatniego spaceru z
kotami, jeden z grupki obserwujących nas nastolatków pomagał nam ściągnąć
sierściucha z drzewa.
- W życiu nie
najadłam się większego wstydu! – wysyczała wtedy w drodze powrotnej.
- Bo jeszcze
krótko żyjesz! – odpowiedziałem zniecierpliwiony.
W każdym razie
Frodo bardzo pozytywnie nas zaskoczył. Niebywale wprawnie poruszał się na
smyczy i dość posłusznie trzymał się narzuconego mu kierunku trasy. W parku
zrobił niemałą furorę, a połowa zagadujących nas przechodniów nie wiedziała, co
to jest za zwierzę. Bez młodej spokojnie moglibyśmy robić za facetów do
wzięcia. Trzeba to przemyśleć.
Wracając do domu
niemal siłą wyrwałem smycz z rąk biednego dziecka. Też chciałem poszpanować
fretką. Moją fretką. Przez większą część drogi burzliwie dyskutowaliśmy o
planie wyprowadzania Froda na spacer i co do jednego byliśmy zgodni. Nie
będziemy robić tego razem! Czyli każde z nas co drugi dzień.
- W sumie to moja
fretka – droczyłem się jeszcze trochę, gdy przystanęliśmy z węszącym przy murze
Frodem.
- Raz dwa ogarnę
sobie drugą! – uniosła znacząco brwi.
- Masz dwa koty,
nie wystarczą ci? – też uniosłem znacząco brwi!
Zwiesiła ramiona
i pokiwała głową na znak rezygnacji. Ruszyliśmy dalej, gdy wtem:
- Przepraszam!
Proszę pana! Proszę to posprzątać! – starsza kobieta wbiła wzrok najpierw we mnie, a
później w klocka postawionego przez moją fretkę. A ja nie miałem worków.
Normalnie nie przyszło mi do głowy, że po fretce też przecież trzeba
posprzątać!
- Dobrze ci tak!
Co, nie mamy woreczka? – mała wiedźma syczała po polsku, kiedy nerwowo i na
pokaz przetrząsałem kieszenie. – Ja mam chyba jeden po psie...
- Dawaj! –
zażądałem, uśmiechając się jednocześnie do obserwującej mnie staruszki.
Brakowało tylko, żeby jeszcze wzięła się pod boki i zacząła tupać czubkiem
buta!
- Bardzo dobrze! –
rzekła, gdy zebrałem bałagan. – Myślą, że jak mały pies, to już nie trzeba
sprzątać, że to nie widać! Też miałam jamnika, osiemnaście lat ze mną przeżył. –
uniosła rękę jak papież, chyba dla podkreślenia ogromu tych lat i nie przestając
mówić poszła dalej. Spojrzeliśmy z młodą na siebie, zarżeliśmy jak konie, po czym zabraliśmy się z naszym jamnikiem do domu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz